W samorządach

Bez udziału samorządów dobrych reform w Polsce nie będzie

O polskiej naiwności w stosunkach z Komisją Europejską, błędach ustawy metropolitalnej, pomyśle na lepszą współpracę na linii rząd – samorząd i potrzebie konkurencji pomiędzy miastami mówi prezydent Gdyni Wojciech Szczurek.

 

 

Andrzej Gniadkowski: Pańska walka o lotnisko, w szczególności zmuszenie polskiego rządu do wsparcia Gdyni w skardze na decyzję Komisji Europejskiej, były dla nas jednym z koronnych argumentów za przyznaniem panu tytułu Samorządowca Roku 2015. To ważny przykład dla innych samorządów, że z decyzjami Komisji można dyskutować. Pozostaje pytanie o szanse na wygranie tego sporu. Czy wsparcie rządu coś tu zmienia?

Po tym, jak we wniosku wykazaliśmy wadliwość decyzji Komisji Europejskiej, wydarzyły się dwie rzeczy, które pozwalają bardziej optymistycznie spojrzeć na sprawę. Po pierwsze, Komisja Europejska sama zmodyfikowała swoją decyzję i wycofała się z części zarzutów. Dzięki temu spółka budująca lotnisko nie będzie zmuszona zwracać gminom Gdynia i Kosakowo części kosztów związanych z wydatkami na bezpieczeństwo (to kilkanaście milionów złotych z niemal 92 mln, które spółka musi, zgodnie z decyzją KE, oddać – przyp. red.). Już to pokazuje, że warto precyzyjnie określać swoje stanowisko i walczyć o swoje racje. Drugą ważną rzeczą było przekonanie państwa polskiego do poparcia w całości argumentów, które przed sądem europejskim przedstawiliśmy. Ma to ogromne znaczenie, ponieważ z jednej strony są to argumenty prawne dla sądu, z drugiej to bez wątpienia czytelny komunikat dla Komisji Europejskiej, że nasze stanowisko jest akceptowane i wspierane przez rząd.

 

Janusz Król: Dlaczego rząd tak późno zdecydował się na wsparcie stanowiska Gdyni w tej sprawie (informacja o pełnym poparciu pojawiła się dopiero we wrześniu 2015 r. – przyp. red.) i ile to pana kosztowało?

Trudno powiedzieć, ile kosztowało… Nie oceniałbym tego w tym kontekście. Na pewno musieliśmy o tę decyzję powalczyć. Poza argumentami prawnymi odwoływaliśmy się do powodów ogólniejszej natury. Wskazywaliśmy rządowi, że jeżeli nie będziemy aktywni w sporach z Komisją i nie będziemy walczyć o swoje, to ta instytucja będzie coraz śmielej ingerowała w procesy zachodzące w naszym kraju, a to nie będzie korzystne. Zwracaliśmy uwagę, że pomoc publiczna jest tematem niezwykle ważnym dla większości państw UE. Każdy kraj twardo walczy o uznanie swojego stanowiska. Nam trochę tej determinacji brakuje.

 

J.K.: Przykładem pomoc dla banków...

To nie tylko sprawa banków, ale i np. niemieckich stoczni. Takich przypadków było wiele. Zaryzykowałbym tezę, że kraje unijne właśnie w sporach z Komisją Europejską wypracowały sobie pewną przestrzeń do działania i do tego, by chronić własne interesy. Zmiana stanowiska polskiego państwa wiąże się właśnie z dostrzeżeniem faktu, że jest to obrona ważnego interesu publicznego, wykraczająca nawet poza ten jednostkowy przypadek.

 

J.K.: W dziedzinie twardej obrony naszych interesów na arenie unijnej mamy wiele zaniechań. Z czego to wynika?

Nazwałbym to młodzieńczą naiwnością, która cechuje nasz stosunek do Komisji Europejskiej i Unii w ogóle. Chcielibyśmy widzieć UE jako podmiot prowadzący bardzo spójną, szlachetną i sprawiedliwą politykę. Wydaje nam się w związku z tym, że jak będziemy grzeczni, to zostaniemy sprawiedliwie ocenieni. Ale tak nie jest. W Unii Europejskiej będziemy bardziej szanowani i nasz głos będzie się liczył tym bardziej, im bardziej zdecydowanie będziemy definiować swoje stanowisko i im mocniej go bronić. Tak robią wszystkie silne państwa Unii i powinniśmy się od nich uczyć. Chciałbym zaznaczyć, że nie jest to pogląd krytyczny wobec Unii. Będąc absolutnie zwolennikiem integracji europejskiej, widząc wiele płynących z tego korzyści uważam, że śmiałe definiowanie naszych interesów leży nie tylko w jak najlepiej rozumianym interesie Polski, ale także w interesie Unii Europejskiej.

 

J.K.: Jak polscy samorządowcy powinni podchodzić do wymogów związanych z pozyskiwaniem środków europejskich?

Bardzo istotna jest tu rola środowiska samorządowego i branżowych organizacji, których głos powinien być jeśli nie decydujący, to przynajmniej wyraźnie słyszalny. Tymczasem odczuwam deficyt tego głosu w debacie publicznej. Samorządowcy dyskutują w swoim środowisku, uczą się od siebie, wymieniają doświadczeniami itd., ale w dyskursie publicznym ich głos ginie. Często, pojawiając się w mediach, mówimy o zbyt wielu rzeczach naraz. Dlatego najczęściej to, co dla samorządu ważne, nie przebija się do głównego nurtu. Żyjemy w czasach, w których jeśli nie zbuduje się jasnego przekazu w najważniejszych sprawach i nie wytworzy silnego przekonania w opinii publicznej, że te sprawy są ważne, to niczego się nie osiągnie. Mówiliśmy wcześniej o relacjach wewnątrz Unii Europejskiej, ale część tego problemu możemy przenieść na krajowe podwórko. Głos samorządowców będzie się liczył, jeżeli będziemy zdecydowanie przedstawiać argumenty i zbudujemy dla nich poparcie.

 

A.G.: Czego więc brakuje silnym liderom? Osobowości?

Wiedzy eksperckiej jest w naszym środowisku bardzo dużo. W gminach funkcjonują znakomici samorządowcy, zdolni do wypracowania i przedstawienia postulatów. Mamy jednak kłopot z wyraźnym artykułowaniem potrzeb. Ten problem jest zresztą widoczny także w bezpośrednich relacjach z rządem. Ostatnie lata to, łagodnie ujmując, nie najlepszy okres współpracy. Komisja Wspólna nie odnosi wielkich sukcesów. Pamiętam jeszcze lata, kiedy moja poprzedniczka Franciszka Cegielska zasiadała w tym gronie i to były lata, kiedy głos samorządu rzeczywiście był słyszalny.

 

J.K.: Kiedyś na posiedzenia przychodził premier.

To był pewien symbol. Wtedy rzeczywiście samorząd traktowano jako sojusznika i element władzy publicznej. Dzisiaj to tak nie działa, a mechanizmy odsuwające samorządowców od debaty publicznej są bardzo skuteczne. Proponowałbym wrócić do znakomitego narzędzia, jakie powstało w wyniku wysłuchania głosu samorządów: do programów pilotażowych. Wprowadzanie reform poprzez pilotaże wynikało z przekonania, że planując zmiany w całym kraju, warto przetestować rozwiązania na samorządach – od małych gmin i niewielkich miast po największe jednostki. Dziś ta praktyka zamarła. W efekcie wiele rozstrzygnięć Sejmu i pomysłów rządu rozmija się z celami, jakie ustawodawca chciał osiągnąć. Jesteśmy skazywani na wprowadzanie rozwiązań gorszych niż te, jakie do tej pory funkcjonowały. Dzieje się tak właśnie dlatego, że ustawodawca nie zapoznaje się wystarczająco z głosem i praktyką samorządów. Dlatego naszą rolą –  jako środowiska – powinno być przekonanie rządzących, że wysłuchanie nas, w tym zastosowanie takich narzędzi, jak pilotaże, to warunek skutecznego wprowadzania reform. Na takim podejściu zyskają obie strony.

 

A.G.: Mówił pan o potrzebie wzmocnienia głosu samorządów, ale ostatecznie ktoś w imieniu tych samorządów musi przemawiać. Panu także można zarzucić, że w debacie ogólnopolskiej się pan nie udziela. Jest szansa, że coś się zmieni?

Trudno pojedynczym prezydentom przebić się do krajowej debaty o ważnych problemach Polski. Nikt z nas, samorządowców, w pojedynkę nic tu nie osiągnie. Dlatego rozmawiamy w samorządowym środowisku o planach działań na kolejne lata.

 

A.G.: Z punktu widzenia Warszawy Gdynia jest trochę outsiderem także w ramach samego Trójmiasta. 

Z tym się fundamentalnie nie zgadzam. Obszary naszej współpracy międzygminnej są prawdopodobnie jednymi z najgłębszych w Polsce. Taki zarzut może się odnosić tylko do jednego z aspektów tego współdziałania, wobec którego mieliśmy od początku jasno zdefiniowane oczekiwanie. Chodzi o tzw. współpracę metropolitalną i bardzo się cieszę, że po latach trudnych dyskusji udało się nam w końcu zbudować model współpracy oparty właśnie na naszych założeniach.

 

A.G.: W czym tkwiła istota sporu?

Zawsze podkreślaliśmy potrzebę budowy metropolii policentrycznej. Nie jesteśmy i nie możemy być metropolią, w której jedno silne miasto determinuje wszystkie procesy. Nasza specyfika jest inna, niż w większości innych przypadków. Potrzebujemy bardziej partnerskiego sposobu myślenia o obszarze metropolitalnym. Z drugiej strony ta twarda dyskusja, która się toczyła do tej pory, nie przeszkadzała nam współpracować na wielu polach. Zarówno niedawno w procesie tworzenia ZIT (Zintegrowanych Inwestycji Terytorialnych, czyli formy współpracy przy programach unijnych – przyp. red.), jak i dużo wcześniej.

 

J.K.: Ale ta dyskusja była dewastująca dla pańskiego wizerunku. Można było odnieść wrażenie, że to z pańskiej winy nie udaje się dojść do porozumienia.

Z Warszawy niektóre rzeczy widać inaczej i nie zawsze prawidłowo. Przez cały czas trwania sporu czułem bardzo silne poparcie ze strony mieszkańców Gdyni. I to poparcie było i jest dla mnie decydujące.

 

J.K.: Wrażenie jednak pozostało.

Myślę, że w tym miejscu warto ten problem uogólnić. Jeżeli mamy głębokie przekonanie, że cel, który sobie stawiamy, jest ważny, choć może niełatwy, to moje doświadczenie pokazuje, że nawet kosztem sporu i przejściowych strat wizerunkowych nie należy ustępować tylko dlatego, że ktoś przeciw argumentom merytorycznym buduje argumenty medialne.

 

J.K.: Dla zewnętrznego obserwatora zmieniła się tylko nazwa, z Gdańskiego Obszaru Metropolitalnego na Obszar Metropolitalny Gdańsk-Sopot-Gdynia. A co dla pana było meritum tej zmiany?

Klucz podejmowania decyzji i zbudowanie partnerskich relacji pomiędzy miastami i gminami tworzącymi metropolię.

 

J.K.: Czyli że nie będzie dyktatu Adamowicza?

Decyzje będą podejmowane kolegialnie. To jest klucz do długofalowego sukcesu metropolii.

 

A.G.: Ustawa metropolitalna się panu podoba?

Niektóre rozwiązania podobają mi się bardziej, inne mniej. Problem w tym, że my cały czas szukamy w procesach powstawania metropolii dodatkowych zadań, ale nie do końca odpowiadamy na pytanie, skąd przesunąć środki finansowe na ich realizację. Dzisiaj potrafimy dość dokładnie oszacować, ile będzie kosztowała np. pełna integracja komunikacji, która jest zapisana w ustawie jako zadanie metropolii, i potrafimy zweryfikować środki finansowe, które są na to w ustawie przewidziane. Na pytanie, czy są one adekwatne, odpowiedź brzmi: nie. I to nieustanne źródło nieporozumień. Gdzie szukać tych pieniędzy? Czy w kieszeni samorządów, które są w trudnej sytuacji szczególnie teraz, stojąc przed zadaniem wykorzystania środków z kolejnej perspektywy finansowej UE? A może w budżecie państwa?

 

A.G.: W kontekście metropolitalnym zastanawiamy się, czy Gdańsk i Gdynia nie są po prostu skazane na konkurowanie ze sobą. Może rywalizacja jest zapisana już w samym akcie powstania Gdyni?

Historia miast na świecie to historia rywalizacji. Mnie fascynuje np. historia miast włoskich. Poziom konkurencyjności od starożytności do dnia dzisiejszego jest tam ogromny. Co więcej, konkurencja pomiędzy miastami jest tam nie tylko czymś naturalnym, ale to wręcz mechanizm napędzający i warunkujący rozwój. Powierzchowny poziom debaty ogranicza się często do wskazania konieczności zacieśniania współpracy. Zgadzam się. To nam potrzebne, ale potrzebujemy także zdrowej rywalizacji, np. w poziomie oświaty. W niektórych obszarach możemy budować wspólną markę, w innych alternatywną. Od lat traktujemy nasze miasta jako wspólną przestrzeń do życia. Często jest tak, że ktoś pracuje w jednym mieście, mieszka w drugim, i z jego punktu widzenia ważny jest rozwój całego obszaru. Dlatego wiele działań z zakresu promocji, transportu, kultury, podejmujemy wspólnie. Obszarów współpracy jest bardzo dużo, a planów jeszcze więcej.

TAGI: prezydent miasta,

Aby zapewnić prawidłowe działanie i wygląd niniejszego serwisu oraz aby go stale ulepszać, stosujemy takie technologie jak pliki cookie oraz usługi firm Adobe oraz Google. Ponieważ cenimy Twoją prywatność, prosimy o zgodę na wykorzystanie tych technologii.

Zgoda na wszystkie
Zgoda na wybrane