W samorządach

Jarosław Flis: Agitacja przedstawicieli rządu tylko rozjuszyła mieszkańców

Jeśli komuś się wydaje, że jeżdżąc po kraju i publicznie udzielając poparcia jakiemuś kandydatowi pomaga mu, to jest w błędzie – mówi Jarosław Flis, socjolog polityki z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Odniosłem wrażenie, że tegoroczna kampania wyborcza była wyjątkowo upolityczniona. Polityka wdarła się z butami do samorządu. W Warszawie to zrozumiałe, ale w innych miastach to przestawiło zainteresowanie kampanią na niewłaściwe tory.

Nie zgodzę się z panem, uważam, że polityki w samorządzie wcale nie powinno być jak najmniej. Samorząd bez polityki to jak wódka bez alkoholu. A odżegnywanie się od polityki przez burmistrzów czy prezydentów to pudrowanie rzeczywistości, którego nie należy traktować szczególnie poważnie.

 

Ale do czego polityka jest w gminach potrzebna?

Daje możliwość usuwania patologii. Gdyby nie ona, to lokalna partia władzy, skupiona wokół wójta, czy burmistrza oraz jego urzędników, byłaby zbyt silna. Brak partii politycznych osłabia konkurencję, powoduje że jedynym realnym zagrożeniem dla urzędującego włodarza jest rozłam w jego obozie. Przegrywa, gdy pokłóci się z wiceburmistrzem, ten założy własny komitet wyborczy i rzuci mu rękawicę. Partie desygnując swoich kandydatów – czasem nawet w zupełnie beznadziejnej sytuacji – wspierają demokratyczne reguły walki wyborczej, zmuszają rządzących do rywalizacji.

 

W małych gminach to raczej nie działa.

Bo partie są tam za słabe. Ich podejście do samorządu jest mniej więcej takie, jak podejście starego kawalera do żeniaczki: fajnie by było mieć żonę, ale wielu nawyków trzeba by się pozbyć, więc może jednak nie warto. W gminach wiejskich partie nie mają zbyt wiele do zaoferowania, więc wolą trzymać się z dala.

 

A w miastach kierują uwagę na sprawy ideologiczne, zamiast na problemy, za które samorząd rzeczywiście odpowiada.

Nie zawsze rola partii politycznych jest dobra, w dużych miastach z kolei one potrafią przestabilizować sytuację, zwłaszcza wtedy, gdy scena polityczna jest bardzo sztywna. Ta scena składa się dziś z trzech części: PiS, anty-PiS i nie-POPiS. O ile PiS i anty-PiS się nie znoszą, o tyle nie-POPiS nie lubi i jednych i drugich. W związku z tym gdy jedna strona krajowego sporu za bardzo wyrywa się do przodu, dwie pozostałe zawierają sojusz i są przeciwko niej. Mogliśmy to świetnie zaobserwować podczas kampanii wyborczej, która w miastach była bardzo burzliwa.

 

Z reguły kandydaci PiS walkę o prezydenturę tam poprzegrywali.

PiS zajmuje tam najczęściej bezpieczną drugą pozycję, wygrał tylko w trzech miastach na prawach powiatu na 66. Walczył o władzę, przeszedł do drugiej tury, ale był zbyt słaby na ostateczne zwycięstwo.

 

Rząd objechał kawał Polski agitując na rzecz swoich kandydatów i nic nie wskórał.

Jeśli komuś się wydaje, że jeżdżąc po kraju i publicznie udzielając poparcia jakiemuś kandydatowi pomaga mu, to jest w błędzie. Wystarczy przypomnieć, jak było w 2010 roku. Platforma Obywatelska robiła to samo i też częściej przegrywała, niż wygrywała.

 

W mieszkańcach odzywa się wtedy przekora?

Następuje aktywizacja przeciwników. Pamiętam jak w 2010 roku PO wystawiła w Krakowie najmocniejszego swojego kandydata, Stanisława Kracika. Przed drugą turą Donald Tusk pojechał go poprzeć. Oczywiście Kracik przegrał. Po wyborach od dwóch nie znających się wzajemnie sympatyków PiS-u usłyszałem dokładnie to samo wytłumaczenie. Każdy powiedział: ja wiem, że Kracik był lepszym kandydatem, ale wyobraziłem sobie tę uchachaną minę Tuska, że Platforma przejęła Kraków, i powiedziałem sobie, że ręki do tego nie przyłożę.

 

Tym razem rząd i jego emisariusze obiecywali pieniądze dla władz tych miast, które będą z rządem współpracować. To był bardzo silny argument. Dlaczego nie zadziałał?

To była czcza groźba i samobójcza. Co miałby teraz PiS zrobić – po przegranej Iwony Mularczyk zatrzymać inwestycje w Nowym Sączu? Zablokować budowę trasę ekspresowej na Sądecczyźnie? Tak po prostu, na złość?

 

My wiemy, że to nie niemożliwe, ale zwykli mieszkańcy niekoniecznie.

Nie, nikt nie wierzy w takie groźby, a dodatkowo one ludzi rozjuszają. Takie słowa bardziej mobilizują wrogów niż przyjaciół. Przeciwnicy rządu – a tych w Polsce nigdy nie brakuje – dowiadują się, że mogą zrobić mu na złość i z chęcią to robią. Działa też jeszcze jeden mechanizm – w naszym kraju panuje silne przekonanie, że rząd powinien być ślepy na barwy polityczne w samorządach. Bo jeśli w jakimś mieście 49 proc. wyborców zagłosowało na kandydata PiS, a 51 proc. na PO, to dlaczego rząd obcinając miastu inwestycje miałby karać te 49 proc. swoich sympatyków? Dlatego argumenty zaprezentowane przez premiera i jego ministrów na część mieszkańców zadziałały jak płachta na byka, a innych zraziły, bo ci uważają, że tak nie powinno to wyglądać.

 

Prasa mainstreamowa zinterpretowała wyniki drugiej tury w miastach jako klęskę PiS, że triumfalny pochód tej partii udało się zatrzymać. Ale prawda jest taka, że zadziałała przede wszystkim niechęć do tego, by aktualnie rządząca partia wspierała lokalnych kandydatów?

Ta niechęć to tylko część prawdy. Warto zauważyć, że tym razem PO i PSL częściej chowały szyldy, niż w poprzednich wyborach, zaś PiS wszędzie szedł głośno, powstawały lokalne komitety z nazwami typu „Dobra zmiana w samorządzie”. PSL jest mniej przywiązany do szyldu, bardziej do ludzi. Z kolei szyldy PO i SLD swój dawny blask już straciły, więc sama wygrana w wyborach była ważniejsza niż identyfikacja partyjna. Stąd wrażenie przegranej PiS-u. Koalicja Obywatelska mocno wspierała swoich kandydatów tylko tam, gdzie miała największą szansę wygranej.

 

Ale w samych miastach chyba można mówić o porażce PiS?

To się da ocenić za pomocą wskaźnika, określającego procent zdobytej władzy w stosunku do procenta zdobytych głosów. W 2014 r. generalny współczynnik zwycięstw PO wyniósł 154 proc., a PiS – 47 proc. To znaczy, za każde dwa zdobyte głosy PO dostała władzę nad trzema obywatelami, czy może lepiej powiedzieć: nad sprawami trzech obywateli, zaś PiS za każde dwa głosy zdobył władzę nad sprawami tylko jednego obywatela. Dla PSL wskaźnik wyniósł 100 proc., czyli jeden za jeden, a SLD – 80 proc. W 2018 roku ogólny wskaźnik PO spadł ze 154 do 142 proc., a PiS – z 47 do 42 proc. Czyli niewiele, ale jednak się obniżył. Ale w miastach na prawach powiatu PiS-owi spadło z 15 proc. do 4 proc. Czyli na każdych 25 zdobytych głosów uzyskał władzę nad sprawami jednego obywatela. PO zmalało ze 175 proc. do 153 proc. Więc w większych miastach lepszy wynik faktycznie uzyskała Platforma.

 

Czy wyniki wyborów samorządowych można w jakikolwiek sposób przełożyć na przyszłoroczne wybory parlamentarne?

To bardzo trudne, w zasadzie nieprzekładalne, bo nie znamy stopnia mobilizacji wyborczej w 2019 roku. Może teraz w miastach osiągnęła ona apogeum i za rok się zmniejszy? Na tę ogólną mobilizację składają się mobilizacja antypartyjna i antyrządowa. Każda może przybrać inną wartość. Można by więc napisać kilka scenariuszy, ale wszystkie będą równorzędne.

 

W dużych miastach generalnie władzę zachowali dotychczasowi prezydenci. Czy to argument za utrzymaniem dwukadencyjności w samorządzie wprowadzonej przez Prawo i Sprawiedliwość?

Po pierwsze, wyniki w miastach są dowodem na to, że krucjata przeciwko samorządowcom przyniosła efekt odwrotny do zamierzonego – nigdy jeszcze reelekcje dotychczasowych włodarzy nie były tak częste. Po drugie, jestem przeciwnikiem ustawowego ograniczania liczby kadencji, głównie z powodów systemowych. Bo sytuacja, gdy urzędujący wójt, burmistrz czy prezydent kończy urzędowanie i nie zabiera o reelekcję, jest wątpliwa z punktu widzenia jego motywacji. Bo o co wtedy zabiega? Może o nowe miejsce pracy? Poza tym ograniczenie w praktyce staje się nieskuteczne, przykładem Warszawa czy Wrocław, gdzie sukcesja polityczna wyszła całkiem dobrze. Taka sukcesja będzie ułatwiona wszędzie tam, gdzie następcy będą przygotowywani, na przykład pełniąc rolę wiceprezydentów. W Dąbrowie Górniczej wieloletni prezydent namaścił swojego zastępcę i ten wygrał w drugiej turze, choć SLD nie jest na wznoszącej fali.

 

Czyli ograniczenie nie zadziała tak, jak chcieli jego pomysłodawcy?

Jego koszty są niewątpliwe, ale zyski wątpliwe. Inna rzecz, że moim zdaniem wyląduje ono w koszu. Bo zanim realnie wejdzie w życie w 2028 roku, trzykrotnie odbędą się wybory parlamentarne. Chciałbym wyobrazić sobie miny posłów, którzy wiosną 2027 roku będą rozważać, czy te dwa tysiące włodarzy kończących powoli pracę postanowi wystartować do Sejmu, bo będą zmuszeni znaleźć sobie jakąś robotę. Może ci samorządowcy założą własną listę i powstanie nowa licząca się siła polityczna? Z punktu widzenia demokracji to lepiej, że wzrosłaby konkurencyjność do Sejmu, a posłowie poczuli na plecach oddech osób doświadczonych, ambitnych i rozpoznawalnych. Ale posłowie mają instynkt samozachowawczy i do takiej sytuacji pewnie nie dopuszczą.

 

(Fot. TVN24.pl)

TAGI: burmistrz, gospodarka, parlament, prezydent miasta, prezydent rp, wójt, wybory,

Aby zapewnić prawidłowe działanie i wygląd niniejszego serwisu oraz aby go stale ulepszać, stosujemy takie technologie jak pliki cookie oraz usługi firm Adobe oraz Google. Ponieważ cenimy Twoją prywatność, prosimy o zgodę na wykorzystanie tych technologii.

Zgoda na wszystkie
Zgoda na wybrane