W samorządach

Ja chcę rozmawiać z ludźmi naprawdę

Kiedy idę do pracy, gdy zachodzę na zieleniak po zakupy, spotykam ludzi. To mi zabiera mnóstwo czasu, ale wtedy jestem z moimi mieszkańcami. I niech mi pan wierzy – gabinety, limuzyny, sale sesyjne z jednej strony, a kontakt z ludźmi z drugiej, to dwa równoległe światy, które nie mają ze sobą wiele wspólnego – mówi prezydent Ostrowa Wielkopolskiego Beata Klimek.

 

Kim są burmistrzowie i prezydenci progresywni? Co was łączy?

Ruch progresywnych prezydentów i burmistrzów to inicjatywa Roberta Biedronia, który na posiedzeniu Związku Miast Polskich poinformował, że chciałby zorganizować w Słupsku spotkanie poświęcone nowej, progresywnej polityce miejskiej. Zaproszenie zostało skierowane szeroko, a jego zamysłem było zachęcenie do współpracy – wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, jak ona będzie wyglądać – burmistrzów i prezydentów, którzy po raz pierwszy zafunkcjonowali w życiu samorządowym. Przede wszystkim tych, którzy wygrali wybory jako przedstawiciele komitetów niezależnych. Spotkaliśmy się w Słupsku, gdzie dyskusję poprowadził redaktor Edwin Bendyk z tygodnika „Polityka”, i tam zastanawialiśmy się, jak powinna wyglądać progresywna, nowoczesna polityka miejska, na jakich wartościach powinna się opierać oraz za pomocą jakich narzędzi może być wdrażana. W moim przekonaniu prezydenci i burmistrzowie progresywni to nic innego, jak prezydenci i burmistrzowie nastawienie na postęp i rozwój. Ten postęp i rozwój chcemy widzieć bardzo szeroko. Przede wszystkim w otwartości władz samorządowych na mieszkańców. W tym upatruję przyszłości samorządu i myślę, że o tym przez lata zapominano. Bezpośredni kontakt, rzeczywiste upodmiotowienie mieszkańców, zaproszenie ich do współpracy, do współdecydowania i do współzarządzania, jest wyznacznikiem progresywnego, postępowego myślenia. W mojej ocenie prezydent miasta funkcjonujący wyłącznie w swoim gabinecie, na posiedzeniach merytorycznych komisji rady miejskiej albo w sali sesyjnej, nie będzie potrafił skutecznie zarządzać miastem. Najważniejsi są przecież mieszkańcy.

 

Jest was garstka. Czy nie ma w tym pychy, że określacie się jako postępowi niejako w kontrze do reszty?

Nie sądzę. Nikomu z nas nie przyszło do głowy, aby eksponować nasze idee w kontrze do innych samorządowców. Dowodem na to jest fakt, że nasze spotkania odbywają się w formule otwartej i chcemy zapraszać reprezentantów różnych samorządów. Może w tej chwili jest nas niewielu, ale nie zamierzamy ścigać się na liczbę uczestników. Nie twierdzimy też, że inni nie mogą o sobie myśleć, że są postępowi czy progresywni. Skupiamy głównie nowych prezydentów i burmistrzów, którzy w tej chwili mają za sobą zaledwie rok obecności w samorządzie. Podczas naszego spotkania w Ostrowie Wielkopolskim ciekawe było to, że podzieliliśmy się doświadczeniami,  nawzajem szukaliśmy dla siebie wsparcia, utwierdzaliśmy się w naszych pomysłach, w naszym rozumieniu samorządu. Ale to nie oznacza zamknięcia się na współpracę z samorządowcami, którzy dzierżą swój urząd drugą, trzecią czy czwartą kadencję. Przeciwnie: dla mnie połączenie doświadczenia z pewną świeżością spojrzenia na samorząd jest bardzo cenne. Bardzo chętnie korzystam z doświadczenia samorządowców, którzy je mają, ale też jestem ciekawa, jak myślą i funkcjonują moje koleżanki i koledzy, często wywodzący się z ruchów miejskich, z komitetów niezależnych.

 

Cały samorząd polski wywodzi się z komitetów obywatelskich, czyli z jak najbardziej normalnego oddolnego ruchu społecznego…

Tak. Ale później został upolityczniony. Chyba się pan ze mną zgodzi?

 

Nie zgodzę się.

Ostatnie wybory w Ostrowie – bo do mojego miasta będę się odwoływać – pokazały, że swojego kandydata wystawiała prawie każda licząca się partia.

 

A w skali kraju partie przegrały…

No właśnie. To też pokazuje, że wracamy do korzeni, do ruchów miejskich, do współdecydowania i współtworzenia wspólnoty, która często rodzi się nawet nie na poziomie miasta, ale na poziomie osiedla czy dzielnicy, gdzie jest najważniejsza. W moim odczuciu do samorządów weszło za dużo polityki, ale generalnie mają szansę obronić się ci prezydenci i burmistrzowie, którzy myślą w kategoriach miasta i swoich mieszkańców i przedkładają to ponad interes polityczny. W samorządach polityka zawsze – prędzej czy później – będzie  przegrywać.

 

Niewątpliwie ma pani rację. Ludzie w Polsce nie lubią polityki, zwłaszcza partyjnej polityki. Dlatego mamy wielu burmistrzów czy starostów, którzy należą do partii, ale startują z komitetów nazywających się „towarzystwo przyjaciół” tego lub innego miasta czy powiatu. Ale patrząc z perspektywy ogólnej, partiom trudno uniknąć odpowiedzialności za lokalną politykę. Przecież gdzieś musi być i poligon doświadczalny dla młodych działaczy, i musi być realizowana pewna polityka. Weźmy przykład burmistrzów progresywnych – jednym ze współorganizatorów waszego spotkania była Fundacja im. Friedricha Eberta. To polityczna i partyjna fundacja niemiecka. Nie przeszkadzało wam to?

Powiem szczerze, że mnie nie przeszkadzało. Nie zastanawiałam się nad tym dlatego, że obecność fundacji w naszej dyskusji nie była na tyle znacząca, aby narzucać nam jakikolwiek ton w rozmowie.

 

Oczywiście, że narzuciła. Choćby nazwę. Jeśli wejdzie pani na stronę internetową Fundacji Eberta, to słowo progresywny jest tam używane w odniesieniu do wszystkich jej działań – dotyczących związków zawodowych, polityki przemysłowej, polityki historycznej itd. To fundacja SPD, niemieckiej partii politycznej. Jeżeli burmistrzowie mówią, że są progresywni i robią to razem z Fundacją im. Friedricha Eberta, to włączają się w czystą politykę. I to na dodatek w politykę, która jak by nie patrzeć, jest obca. Ja nie mówię, że to musi być złe, ale to tak może wyglądać z boku.

Absolutnie tego tak nie odbieram. Na naszych spotkaniach nie rozmawialiśmy ani o polityce niemieckiej, ani o SPD. Dyskusja dotyczyła wyłącznie spraw samorządowych. I cieszę się, że odbyła się przy współudziale Fundacji im. F. Eberta, gdyż nasi sąsiedzi zza Odry to naród, który wniósł ogromny wkład w budowę samorządu terytorialnego. Wystarczy przywołać pojęcie Selbstverwaltung, a więc niemiecki „samozarząd”. Powtórzę: dla mnie ta nazwa oznacza postęp i wdrażanie prorozwojowych działań. I tyle.

 

Robert Biedroń współpracuje z tą fundacją od bardzo dawna i na wielu polach. Profesor Muszyński, który był prezesem Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, powiedział, że „(…) poprzez fundacje Niemcy budują w Polsce swoją strefę wpływów. Z punktu widzenia Niemiec to dobrze robiona polityka”. Ma to więc jednoznaczną identyfikację polityczną. I jeśli się uczestniczy w czymś takim, trzeba zadać sobie pytanie, co ci partnerzy tu robią i czego chcą.

A czego chcą?

 

Fundacje niemieckich partii politycznych prowadzą szeroką działalność w całej Europie i wszędzie na świecie. Fundacja Eberta ma więcej biur na świecie niż w Niemczech. Robią różne rzeczy, niektóre bardzo dobre, inne być może złe. Starają się promować ideologię socjalistyczną, np. promują Ośrodek Myśli Społecznej im. F. Lassalle’a we Wrocławiu – Lassalle był wrocławianinem i jednym z twórców niemieckiego socjalizmu – przygotowują raporty, różne opracowania, służące różnym grupom tutaj i służące także Niemcom. Ale ja pytam dlatego, że skoro progresywni burmistrzowie mówią: my nie chcemy polityki, chcemy zająć się miastem, zająć się ludźmi, to dlaczego akurat z fundacją polityczną?

To ciekawy wątek. Kiedy będę się widziała z Robertem Biedroniem, chętnie
go zapytam, bo działalność tej fundacji nie jest mi znana w aż tak szerokim zakresie. Pierwszy raz jej przedstawicieli spotkałam w Słupsku, a później w naturalny sposób zaprosiliśmy ich do Ostrowa Wielkopolskiego. Udział fundacji w naszych panelach tematycznych jest naprawdę symboliczny. To my wyznaczamy obszary dyskusji. Ja obecność fundacji na naszych spotkaniach postrzegam bardziej w ten sposób, że nasi zachodni sąsiedzi są zainteresowani, że popierają postęp w Europie, w zjednoczonej Europie, w której jest również Polska. Wspierają nasze działania w tym zakresie. Przecież z niemieckimi miastami współpracujemy od dawna i ta współpraca jest bardzo dobra. Ostrów ma podpisane umowy partnerskie z dwoma miastami w Niemczech. Przez wiele lat na ich czele stali samorządowcy z SPD, obecnie z CDU. Czy to coś zmienia w naszych relacjach? Nic. Podpatrujemy ich niezwykle ciekawą politykę miejską, kulturalną, komunalną, wymieniamy się doświadczeniami i dobrymi praktykami niezależnie od barw partyjnych czy politycznych konotacji. Więc przyznam szczerze, że ja tych obaw, które pan artykułuje, nie podzielam. Z boku to może wyglądać, że polityczna fundacja włącza się w apolityczne działania. Pytanie brzmi, jak się włącza? Ja tutaj polityki w wymiarze, o którym pan mówi, w ogóle nie widzę.

 

Zastanawiam się też, na ile ten ruch, który stworzyliście, jest wyrażeniem wotum nieufności dla istniejących organizacji samorządowych i dla instytucji życia samorządowego. No bo skoro nie znaleźliście miejsca tam, to musieliście stworzyć nowe. To jakaś forma ograniczonego zaufania?

Z tak postawionym pytaniem stanowczo nie mogę się zgodzić. To nie jest żaden wyraz ograniczonego zaufania czy też braku współpracy z istniejącymi instytucjami. Wręcz przeciwnie. Mogę powiedzieć, że to uzupełnienie oferty, którą wypracowały te mocno sformalizowane instytucje, mające swoją markę i znające samorząd od podszewki. Nasz ruch nie jest w żaden sposób sformalizowany, nie zakładamy stowarzyszenia, nie prowadzimy lobbingu. My chcemy o samorządzie dyskutować w trochę innej formule, niż na zjazdach organizowanych przez ZMP czy UMP. Ale w nich też uczestniczymy i nie odwracamy się od ruchu samorządowego plecami. Te spotkania są nam bardziej potrzebne, abyśmy się nawzajem dzielili spostrzeżeniami, doświadczeniami, wymieniali dobrymi praktykami. I to tyle. Nie ma się co dziwić, że nawzajem szukamy dla siebie wsparcia i podpatrujemy nasze działania. Okazuje się, że mamy bardzo wiele wspólnych problemów i to nas łączy. Ale to absolutnie nie jest wotum nieufności wobec tych potężnych, zinstytucjonalizowanych organizacji.

 

O ich potędze moglibyśmy podyskutować. Mnie wasz brak zaufania by nie zdziwił, bo sam mam do działalności organizacji samorządowych krytyczny stosunek. Szczególnie do ich słabości wobec rządu w obronie samorządowych interesów…

Skupiamy głównie burmistrzów i prezydentów miast średniej wielkości. Mamy wspólne problemy i wspólne bolączki. Na przykład, jak miasta wielkości Ostrowa, Kalisza, Słupska, czy Świdnicy mają konkurować z metropoliami? Na spotkaniu w Świdnicy dyskutowaliśmy, czy metropolia to bardziej zagrożenie, czy szansa i czynnik miastotwórczy dla mniejszych ośrodków. Ja nie rozmawiam z moimi koleżankami i kolegami o polityce zagranicznej, krajowej czy niemieckiej, tylko o tym, co zrobić, żeby zatrzymać młodych ludzi w moim mieście. Dla mnie jako prezydenta to rzecz strategiczna. Bo kiedyś mówiono, że o rozwoju miasta decydują nowe technologie, innowacje, miejsca pracy itd. A dzisiaj widać wyraźnie, że miasta, które nie potrafią zatrzymać młodych obywateli, upadają. 

 

Proszę sobie wyobrazić, że niedawno udzielił mi wywiadu prezydent Siedlec Wojciech Kudelski i nadałem mu tytuł „Żeby młodzi nie wyjeżdżali”. On wyraził dokładnie tę samą myśl, co pani, mimo że jest partyjny i należy do PiS. Czy Kudelski też jest trochę progresywny?

Oczywiście! Ja myślę, że progres, czy postęp, każdy przytomnie myślący samorządowiec musi mieć w sobie. Musi wyprzedzać pewne procesy i zjawiska. Nie ograniczać swego myślenia tylko do tego, że trzeba załatać tę czy inną dziurę, wybudować drogę, choć to naprawdę rzeczy dla mieszkańców najważniejsze. Zresztą o to również się spieramy. Podczas dyskusji o budżecie obywatelskim moje koleżanki i koledzy zwrócili uwagę, że ludzie zgłaszają tylko twarde inwestycje, a przecież powinny być także projekty integracyjne, miękkie, społeczne. Moim zdaniem, jeżeli ludzie tak decydują, to znaczy, że jest im to właśnie najbardziej potrzebne. To sprawy ważne, ale trzeba jednak myśleć postępowo, czyli progresywnie, widzieć to, co dzisiaj dla samorządu takiego miasta, jak Ostrów, Kalisz, Słupsk i Świdnica najważniejsze. Otóż, aby zatrzymać młodych mieszkańców, żeby chcieli tutaj mieszkać, tutaj pracować i tutaj wracać. Potrzebne są pomysły, dobre inicjatywy i programy społeczne. Zrobiliśmy otwarte spotkanie, na które mogli przyjść wszyscy i zjawiło się bardzo dużo gimnazjalistów. Uczestniczyli w dyskusji, przysłuchiwali się, w przerwach zadawali pytania. Dla obu stron była to żywa lekcja edukacji samorządowej, na której mi bardzo zależy. Na skróceniu dystansu między mieszkańcem a tzw. władzą. Nic mnie tak nie drażni, jak gabinetowa władza. Te limuzyny, zarządzanie przez smartfony, przez komunikatory społeczne i zapominanie, że trzeba chodzić po mieście, rozmawiać z ludźmi, spotykać się z nimi. Staram się organizować bardzo dużo otwartych spotkań i często odwołuję się do mieszkańców jako najważniejszego suwerena.

 

A wie pani, kto jest mistrzem świata w masowym organizowaniu spotkań  z mieszkańcami, łażeniu po mieście i zaglądaniu w każdą dziurę? 

Rzeszów?

 

Oczywiście.

To wiem. Prezydent Ferenc jest progresywny i chętnie widziałabym go w roli uczestnika takiego spotkania. Z Częstochowy miał do nas przyjechać prezydent Krzysztof Matyjaszczyk. Bardzo żałowałam, że nie mógł do nas dotrzeć, bo wprowadza postępowe praktyki, a byłam ciekawa, jak poradził sobie z wdrażaniem innowacyjnych rozwiązań społecznych. Tak więc progresywnych burmistrzów i prezydentów jest w naszym kraju wielu. Dziś jesteśmy w małym gronie, ale na następne spotkanie przyjedzie ktoś z Gorzowa, Częstochowy czy innego miasta, komu będzie odpowiadał termin i temat spotkania. Bo chcemy się spotykać, chcemy rozmawiać i chwalić się dobrymi rozwiązaniami. Ja na przykład pokazałam nasz program mieszkaniowy. Do Ostrowa przyjeżdżają inni samorządowcy i dopytują, jak to zrobiliśmy. Organizuję więc konferencję poświęconą mieszkalnictwu i zaproszę na nią naszych kolegów, żeby przyjechali i przysłali ludzi, którzy u nich odpowiadają za politykę mieszkaniową, bo możliwe, że wyniosą z tej konferencji dobre pomysły. Wymyśliłam też sobie, że moim sposobem na zatrzymanie młodych ludzi jest zupełne przeformatowanie polityki samorządowej. Na przykład zapewnienie mieszkań komunalnych, które powinny być na ich kieszeń. Żeby nie zaciągali kredytów we frankach, nie zadłużali się na całe życie i to w ten sposób, że nic nie będą z tego życia mieli, bo będą pracować wyłącznie na spłatę kredytu. Ta polityka to dostępne mieszkania, żłobki, miejskie becikowe, bezpłatne przedszkola, gdzie rodzice płacą tylko za wyżywienie dzieci. To znakomita oferta kulturalna, której inne miasta mogą nam pozazdrościć, i to robiona przez organizacje pozarządowe. Ja staram się im tylko nie przeszkadzać. Mamy edukację na wysokim poziomie, otrzymaliśmy właśnie certyfikat  Samorządowego Lidera Edukacji. Wyznaczyłam konkretne cele i zadania do wykonania, gdy chodzi o dobre ceny za usługi komunalne. To nie może być tak, że każdy kłopot spółki komunalnej jest przerzucany na mieszkańców, bo jak zabraknie pieniędzy w kasie, to się podnosi ceny.

 

Ma pani ciekawą i trudną jednocześnie rolę, bo Ostrów był w latach 90. ogólnokrajowym liderem innowacji. Ukuto nawet termin: „ostrowski model zarządzania”. Tu wyemitowano pierwsze obligacje, gospodarkę komunalną zorganizowano w holding spółek branżowych, uwłaszczono mieszkańców, ale kiedy prezydent Kruszyński, twórca tych rozwiązań, w 2002 r. odszedł, zrobiło się tak, że żaden kolejny prezydent nie wytrzymał dłużej niż jedną kadencję.

Zamierzam to zmienić (śmiech). Ale co do gospodarki komunalnej, to jednak historia sprzed wielu lat. Były wtedy arcyciekawe pomysły, które odbijały się echem i były powielane w całej Polsce. Potem nie zadziało się nic więcej. To, co zrobił pan prezydent Kruszyński, funkcjonowało później niejako bez napędu. Żeby być progresywnym, trzeba cały czas szukać, wprowadzać nowe idee, a nasza gospodarka komunalna stanęła. Usilnie pracujemy, aby przywrócić jej dawny blask. Niebawem poinformujemy o naszych pomysłach na energię skojarzoną, na zielony Ostrów, na wprowadzenie ekologicznych rozwiązań. Będziemy mówić o transporcie ekologicznym. Mamy zakłady mogące produkować energię elektryczną w systemie skojarzonym i chcemy je powiązać z MZK. To wszystko jest ważne, ale najważniejsi są ludzie, siewcy idei, jakim był pan prezydent Kruszyński, który zgromadził wokół siebie mądrych i otwartych na nowe pomysły współpracowników.

 

Pani wywodzi się ze środowiska lewicy?

Poparła mnie ostrowska lewica i bardzo to szanuję, ale nie jestem członkiem partii politycznej. Poparło mnie zresztą wiele różnych środowisk, ale kiedy chodzi o wrażliwość społeczną i położenie akcentów na – moim zdaniem – najważniejsze sprawy, takie jak przedszkola, żłobki, rozwój budownictwa mieszkaniowego, tanie usługi komunalne, opieka nad najsłabszymi,  to w tym sensie uważam się za lewicową. W mojej prezydenturze najbardziej cenię sobie możliwość bezpośredniego kontaktu z mieszkańcami. Wszystkie 11 ostrowskich osiedli obeszłam pieszo, zajrzałam w każdą dziurę, rozmawiałam z ludźmi, którzy prezydenta w swoim osiedlu widzieli pierwszy raz na własne oczy. Kiedy idę do pracy, gdy zachodzę na zieleniak po zakupy, rozmawiam z ludźmi. To mi zabiera mnóstwo czasu, ale wtedy jestem z moimi mieszkańcami. I niech mi pan wierzy – gabinety, limuzyny, sale sesyjne z jednej strony, a kontakt z ludźmi z drugiej, to dwa równoległe światy, które nie mają ze sobą wiele wspólnego. A ja chcę rozmawiać z ludźmi naprawdę. Bo zawsze człowiek będzie dla mnie najważniejszy.

Aby zapewnić prawidłowe działanie i wygląd niniejszego serwisu oraz aby go stale ulepszać, stosujemy takie technologie jak pliki cookie oraz usługi firm Adobe oraz Google. Ponieważ cenimy Twoją prywatność, prosimy o zgodę na wykorzystanie tych technologii.

Zgoda na wszystkie
Zgoda na wybrane